Najpierw marazm. Kompletny bezruch. Tydzień bez wychodzenia w obcisłym. Patrzę z przerażeniem przez okno, co się tam wyrabia i boleśnie ciąży mi myśl, że wszystkie moje ścieżki przykrywa teraz warstwa białego i nie mam szans, nawet z tą żałosną łopatą do odśnieżania (z Obi, bo w Castoramie wykupili wszystkie). Ale próbuję, idę w ten nie-mój na razie krajobraz. Biegnę. Tak mi się zdaje. Ten świerk za dwieście metrów. Biegnę dalej. Mijają sekundy. Znowu podnoszę głowę. Świerk dalej dwieście metrów przede mną. Beznadzieja. Myślę o wymówkach, usprawiedliwieniach i wariantach awaryjnych. No, nie mam porządnych butów na to wszystko. Tak, to jest niezłe, nie mam butów, nie mam kasy, rozłożyć ręce i poczekać do marca. W piątek pół pudełka ptasiego mleczka, ale tego dietetycznego, czekoladowego.
To jest czas tycia. Z ostatnim podmuchem jesieni przeminął czas bycia: na ścieżkach, szczytach, halach. Jest za to czas tępego wypatrywania odwilży i żarcia ciasteczek. Jak tak dalej pójdzie, nie wiem, czy przed wiosną gdzieś wyjdę, to bardzo demoralizujące, i niszczące też, jak się tak z tych 300 km w październiku i 200 w listopadzie spada do zaledwie 20-tu w pierwszej dekadzie grudnia. I nie ma się co czarować, że nadrobię, bo nie nadrobię. Tak sobie rozmyślam nad pierniczkami.