Wczesne sierpniowe popołudnie. Przedpokój, tuż przed wyjściem na busa. Magda: to gdzie będziesz spać? Ja: na Babiej Górze. Magda: w tych wrzosach? Ja: nie, raczej w borówkach. Magda: niedźwiedzie lubią borówki…
Przez całą drogę do Zawoi zastanawiałem się, jak to jest ze mną i z niedźwiedziami. Wydawało mi się, że miałem swojego czasu z nimi jakiś układ, ale czy on jeszcze obowiązuje, tego nie wiem. Na szczęście na samym Diablaku zebrało się jeszcze kilku miłośników nocnych posiadów. Jako wielbiciele samotności (to się od razu wyczuwa) czuliśmy się we własnym towarzystwie niezbyt komfortowo. W zapadającym powoli mroku staliśmy sobie to tu, tam – ot, potencjalne niedźwiedzie przekąski kiwające się w rytm coraz silniejszych podmuchów wiatru. Burknąłem potem coś w rodzaju no to dobranoc, usłyszałem w odpowiedzi cudownie nietowarzyskie ehmmm i zszedłem trochę niżej w poszukiwaniu jakiegoś miejsca do spania. Tymczasem im dalej w noc, tym większa wichura. Niebo w kilku fascynujących odsłonach. Późnym wieczorem czyste, z księżycem prawie w pełni. Potem gdzieś wysoko pojawiły się niezwykle zwinne kłaczki. Po północy pod kłaczkami zaczęły przemykać stwory puchate i nieco bardziej stateczne w swoich ruchach. Potem jeszcze coś się pojawiło. W pewnej chwili miałem wrażenie, że nad moją głową przepływają jednocześnie trzy warstwy chmur, każda inna i w swoim własnym tempie. Wiatr szalał dalej próbując wyrwać kępę kosówki, za którą się rozłożyłem. Nad ranem od południa na Babią zaczęły napierać potężne kłęby mgły z wyraźnym zamiarem przewrócenia jej albo przynajmniej przesunięcia. Nic z tego jednak nie wyszło. Mgła zniknęła tak, jak się pojawiła, a na wschodzie niebo przecięła bardzo ładna i długa purpurowa rysa. Wschód słońca był z gatunku tych mniej spektakularnych, ale na mnie i tak robi to zawsze tak samo mocne wrażenie – jeszcze raz wstało, pomimo wszystko. Z niedźwiedziami szczęśliwie się rozminęliśmy. Przypuszczam, że tej nocy wszystkie siedziały w domach i grzały się przed kominkiem.